Przypowieść o ogrodniku

Tomasz Witkowski

Pamięci Williama z Ockham

Dawno, dawno temu pewien bardzo doświadczony ogrodnik opuścił swój kraj w poszukiwaniu pracy. Ogrody w kraju, w którym żył były pielęgnowane od stuleci z taką pieczołowitością, że garstka ludzi jego profesji wystarczała, aby utrzymać je w rozkwicie i ochronić przed chwastami i zdziczeniem. Nic dziwnego, że nawet bardzo doświadczeni przedstawiciele tego zawodu pozostawali bez pracy i środków do życia. Rad nierad wyruszył w długą zamorską podróż. Po wielu trudach dotarł wreszcie do kraju, w którym ogrody wydawały się szczególnie zapuszczone. Rosły w nich ogromnej wielkości chwasty, stare krzewy i skarłowaciałe drzewa, które ani nie dawały owoców, ani nie cieszyły oka kwieciem lub kształtem, lecz zagłuszały pożyteczne rośliny. Te ostatnie, walcząc z gęstwiną chwastów o każdy promyk słońca dawały rachityczne, cierpkie owoce, a kwiaty uznawane w jego ojczyźnie za ozdoby każdego ogrodu, tutaj ledwie różniły się od polnego kwiecia. – Cóż za kraj! – pomyślał ogrodnik. – Jego mieszkańcy nie potrafią sobie poradzić z chwastami w ogrodach i cieszyć się owocami, które mogłyby w nich rosnąć. To straszne, ale przecież to dla mnie wielka szansa. Tutaj z pewnością nie zabraknie dla mnie pracy do końca mojego żywota. Ucieszony taką perspektywą, odszukał właściciela jednego z bardziej zapuszczonych ogrodów i zaoferował mu swoje usługi. Ów przystał na tę propozycję z radością i zatrudnił ogrodnika.

Ogród był ogromny, dlatego też ogrodnik postanowił podejść do swojej pracy systematycznie i zajął się wprzódy oczyszczeniem z chwastów fragmentu, który, jak mu się zdawało, przeznaczono na warzywa. – To chyba najbardziej pożyteczne rośliny – pomyślał – więc oczyszczenie grządek z chwastów szybko przyniesie efekt, karłowate warzywa rozwiną się na słońcu, a gleba, w której rosną nie będzie już więcej musiała oddawać swoich zasobów zwyrodniałym bezużytecznym zielskom. Po czym żwawo zabrał się do roboty. Po kilku godzinach, pierwsze grządki ukazały rosnące na nich buraczki, marchewkę, cebulę i fasolę. Wtem nasz bohater ujrzał nadciągającego spiesznym krokiem właściciela ogrodu. Im był bliżej oczyszczonych grządek, tym krok jego był bardziej żwawy, a twarz bardziej wykrzywiał grymas złości.

– Cóż czynisz głupcze?! Dlaczego zniszczyłeś tyle pięknie wyrośniętych zielonych roślin?

– Ależ gospodarzu, przecież to chwasty! One zabierały słońce, wodę i pokarm pożytecznym warzywom!

– Gdzież ciebie nauczono takiego uprawiania ogrodu? – odkrzyknął właściciel. – My szanujemy wszystkie rośliny, pozwalamy im rosnąć, a nuż za jakiś czas wydadzą owoce albo ucieszą nasze oczy kwiatami? Nasza gleba jest dość żyzna, aby wyżywić wszystkie rosnące na niej rośliny, a słońce wystarczająco hojne, aby obdarzyć je światłem. To, co uczyniłeś jest ślepą destrukcją, która niszczy różnorodność. A właśnie dzięki niej nasze ogrody są tak wspaniałe! Wypowiedziawszy jeszcze wiele cierpkich słów pod adresem ogrodnika wydał mu polecenie podlania ogrodu, zaznaczając, że tam, gdzie rośliny są szczególnie wybujałe należy podlewać szczególnie intensywnie. Nasz bohater zabrał się do pracy z ciężkim sercem, wszak podlewanie wyrośniętych chwastów było sprzeczne ze wszystkim, czego uczył się od wczesnej młodości. Kiedy skończył zaleconą mu pracę, rozejrzał się po ogrodzie i zdecydował wyciąć cierniste krzewy, które przerastały winorośla raniąc dotkliwie każdego, kto próbował się doń zbliżyć. Niestety, i ta praca spotkała się z atakiem złości właściciela ogrodu, który kończąc swoją tyradę zawołał:

– Czy nie nauczono cię robić niczego konstruktywnego? Czy potrafisz tylko wyrywać i niszczyć?

Ogrodnik z największym pomieszaniem w głowie, jakie przytrafiło mu się w ciągu jego niekrótkiego przecież życia, przyjął reprymendę z pokorą. Cóż innego miał uczynić? Na szczęście dla niego, właściciel ogrodu dał mu jeszcze jedną szansę. Nazajutrz miał udać się do najbardziej cenionych ogrodników w kraju, aby odebrać kilka lekcji uprawy ogrodów.

Z nadzieją w sercu udał się do pierwszego z nich. Był to najbardziej uznany specjalista w zakresie długotrwałej uprawy roślin, które w kraju naszego bohatera uznawano za chwasty i wyrywano. Tutaj, chociaż żadna z tych roślin nigdy nie przyniosła ani pożytku, ani radości oczom, potrafiono uprawiać je przez kilkadziesiąt lat dając szansę, że kiedyś zaowocują. Pierwszy ogrodnik z dumą pokazał uczniowi gargantuiczne chwasty, a kiedy wrócili do domu wskazał na regał wypełniony opasłymi monografiami poświęconymi ich uprawie.

Drugim nauczycielem był specjalista od krzyżowania chwastów.

– Co prawda – pouczał naszego bohatera – żadna z tych roślin sama nie wydała owocu, ale to nie znaczy, że ich krzyżówki będą równie bezpłodne. Wystarczy skrzyżować ich odpowiednio wiele i wystarczająco cierpliwie poczekać, aby zaowocowały lub ucieszyły oczy przecudnym kwieciem.

Nieoceniona wartość tego sposobu uprawy ogrodu tkwiła również w tym, że każdą nową krzyżówkę chwastów można było nazwać własnym imieniem i nazwiskiem uwieczniając swój wkład w dzieło uprawy ogrodów lub nadać jej nazwę, przy pomocy której można byłoby przypochlebić się komuś, na względach kogo nam zależało. Mistrz ogrodnictwa z rozrzewnieniem recytował niekończącą się listę nadanych przez siebie nazw.

Trzecim mistrzem okazał się ogrodnik o podejściu indywidualistycznym. Całe życie poświęcił uprawom, które niezbicie wykazywały, że nie można określać wydajności ogrodu mierząc wielkość jego plonów. Ogień żarliwości pojawiał się w jego oczach, kiedy mówił o różnorodności. Dla niego każdy jeden okaz rośliny, nawet tego samego gatunku, wymagał indywidualnego podejścia. Z niezachwianą wiarą przekonywał, że o ile słusznym było oceniać jeden egzemplarz po wielkości owoców jakie wydał, o tyle już do sąsiadującego osobnika ta miara miała się nijak, bo należało go oceniać po wielkości tych elementów, które wybujały u niego najbardziej, np. liści. Jego zdaniem każda roślina obdarzona była wolną wolą i sama decydowała jakie elementy były dla niej istotne. Ogród trzeciego mistrza pełen był wynaturzonych mutantów, które prezentował z dumą godną ojca niezwykle utalentowanego potomstwa.

Do czwartego nauczyciela nasz ogrodnik już nie dotarł. Wszystko, co usłyszał w zestawieniu z tym, co wiedział doprowadziło go do takiej konfuzji i poplątania, że wywołało to ból głowy nie do zniesienia i torsje. Padł zemdlony, a kiedy po wielu godzinach doszedł nieco do siebie, otrząsnął się, oblał głowę zimną wodą i jak stał, pospiesznie wyruszył w drogę powrotną do swojej słynącej z pięknych ogrodów ojczyzny, w której ogrodnicy przez stulecia wyrywali chwasty i pielęgnowali pożyteczne rośliny, dające ludziom owoce i radość ich oczom.

Jestem ogrodnikiem. Żyję w kraju, który zwie się dumnie „nauki społeczne”, uprawiam ogród, przy wejściu do którego znajduje się szyld „psychologia”. Przestałem wyrywać chwasty. Czasem jedynie wskażę palcem na wyjątkową ich gęstwinę i natychmiast słyszę reprymendę:

– Czy ty nie potrafisz zrobić nic konstruktywnego tyko krytykować?

A kiedy pokazuję, że ktoś zasadził w naszym ogrodzie wyjątkowo trujące i szkodliwe rośliny, rozlegają się upomnienia:

– Zasadź swoją roślinę, jak jesteś taki mądry! Pokaż, co sam potrafisz zrobić, zamiast potępiać innych!

Nikogo też nie martwią stuletnie rośliny, które nie dają owoców wyjaławiając jednocześnie glebę, na której rosną. Podobno zbyt wielu ogrodników poświęciło zbyt wiele czasu uprawie tych roślin, abyśmy mogli je tak po prostu zniszczyć, powinniśmy poświęcić im jeszcze więcej czasu, być może za kilkadziesiąt kolejnych lat odwdzięczą się nam.

W naszym ogrodzie panuje tolerancja i jesteśmy z niej dumni. Akceptujemy wszystkie rośliny i poświęcamy im tym więcej uwagi i czasu im szybciej rosną. Trochę wstydzimy się uprawy roślin pożytecznych – warzyw i owoców, a jeśli nawet to robimy, to już na pewno nie oceniamy ogrodników podług zebranych przez nich plonów. Nie poświęcamy też nadmiaru energii pięknym kwiatom. Każdy z nas zajmuje się własną rośliną i im mniej uwagi zwraca na rośliny, którymi opiekują się inni, tym bardziej go szanujemy.

„Konstruktywność” jest w naszym ogrodzie nadrzędną wartością. Nawet jeśli uprawiamy wyjątkowo szkodliwą dla innych i trującą roślinę, to cały czas jesteśmy „konstruktywni”. Przeciwieństwem „konstruktywności” jest „krytyka” – synonim destrukcji i zła. A kiedy ktoś, spoza naszego ogrodu, zwraca nam uwagę na wyjątkowe nagromadzenie chwastów i gąszcz nie do przebycia, odpowiadamy z uśmiechem wyższości, że nie potrafi docenić „różnorodności”. Jeśli niezrażony wytyka nam fakt, że nasz ogród nie daje owoców, a te, które daje są wyjątkowo mizerne, upominamy go cierpliwie, że uprawiamy pole o takiej „złożoności” ekologicznej, która jest nieporównywalna z innymi ogrodami, dlatego nie można od nas zbyt szybko oczekiwać owoców.

Ogólnie bardzo dobrze żyje się ogrodnikom w naszym ogrodzie i nie potrzeba w nim tych, którzy potrafią wyrywać chwasty.

P.S. Grupa robocza pracująca w ramach projektu , którego celem było stworzenie programu zmiany zachowań pracowników opieki medycznej postawiła sobie jako jedno z pierwszych zadań zidentyfikowanie teorii psychologicznych. Za przydatne uznała 33 teorie psychologiczne zawierające w sumie 128 konstruktów teoretycznych wyjaśniających to konkretne zachowanie, które miało być przedmiotem zmiany. Myliłby się ten, kto by przypuszczał, że aby zidentyfikować te teorie i konstrukty, członkowie grupy roboczej przeprowadzili wyczerpujący przegląd literatury. Nie, był to wyłącznie efekt jednej sesji przeprowadzonej metodą burzy mózgów, w trakcie której zgłaszali oni takie teorie i konstrukty, które pamiętali, a które uznali za przydatne.  Pożądana w programie zmiana zachowania pracowników opieki medycznej dotyczyła … częstszego mycia rąk! (Mitchie i in., 2005)

 

Michie, S., Johnston, M., Abraham, C., Lawton, R., Parker, D., Walker, A. (2005). Making psychological theory useful for implementing evidence based practice: A consensus approach. Quality and Safety in Health Care, 14(1), 26–33.

Tekst za: https://tomwitkow.wordpress.com/2015/05/14/przypowiesc-o-ogrodniku/