Żniwa pseudonauki

Wywiad z Tomaszem Witkowskim przeprowadziła Katarzyna Wierzbicka, „Tygodnik Przegląd „

Jeśli jakaś przełomowa metoda została stworzona przez jednego człowieka, to już jest to podejrzane.

Według badania opinii „HealthWave” sprzed miesiąca, co czwarty Polak nie wierzy w medycynę konwencjonalną, a aż 10% uważa, że szczepionki są szkodliwe. Co więcej, lekarz jest uznawany za autorytet w sprawach zdrowotnych równie często, co Ewa Chodakowska. W swoich książkach analizuje pan podobne przekonania w kwestii zdrowia psychicznego. Co takiego się stało, że przestaliśmy ufać autorytetom?
– Myślę, że zaważyło tu kilka kwestii. W 1969 r. opublikowana została książka pt. „Psychologia samooceny”. Jej autor, Nathaniel Branden, starał się w niej udowodnić, że wysokość samooceny jest najważniejszym czynnikiem w kształtowaniu osobowości człowieka. Według niego sukces szkolny, powodzenie zawodowe i zachowanie miało zależeć głównie od samooceny. Książka spotkała się z ogromnym uznaniem, mimo że na postawione w niej tezy nie było dowodów empirycznych, potwierdzały je jedynie dane anegdotyczne. Przekonanie o dobroczynnym wpływie wysokiej samooceny dokonało prawdziwego przewrotu głównie w edukacji. Przełożyło się bowiem na oczekiwanie szacunku do wszelkich indywidualnych przekonań – od tamtego czasu jesteśmy uczeni, że nasze poglądy są wartościowe jedynie dlatego, że są nasze, że mamy do nich prawo i nikt nie może się z nas naśmiewać. Rzecz w tym, że nauka jest kwestią nie opinii, a dowodów. Tymczasem tezy naukowe przestały być przez przeciętnych ludzi weryfikowane według ich zgodności z rzeczywistością, stały się sprawą wiary czy indywidualnych przekonań. Do tego doszła moda na filozofię New Age, poszukiwanie własnej drogi, itd. To wszystko sprawiło, że kiedy dziś ktoś publicznie głosi nonsens, czujemy się w obowiązku ten nonsens tolerować – nawet wtedy, kiedy jest on niebezpieczny dla innych, jak np. przekonanie o szkodliwości szczepionek.

Działa to w obie strony: przedstawiciele instytucji odpowiadających za wiarę, nie naukę, przedstawiają swoje poglądy jako niepodważalne fakty. A czy nie jest tak, że nauka jest po prostu zbyt trudna dla laików? Być może uciekanie się do tego, co alternatywne, wynika z rodzaju poczucia odrzucenia przez autorytety i elitarności wiedzy naukowej.
– To prawda, że nauka jest trudna, jednak jej zagadnienia mogą być wytłumaczone w zrozumiały dla laika sposób. Niestety, naukowcy mówiąc o niej, często posługują się niezrozumiałym żargonem, choć popularyzacja wiedzy jest przecież jednym z trzech obowiązków uczonych, obok prowadzenia badań i nauczania studentów. W Polsce przez całe dziesięciolecia nie dość, że nie przykładano wagi do popularyzacji nauki, ale wręcz takie próby traktowano pogardliwie, a ci, którzy je podejmowali, spotykali się z kpinami. Zresztą działalność popularyzatorska zwyczajnie się nie opłaca w polskim systemie akademickim – rzadko uzyskuje się za nią dodatkowe punkty. Ciągle jeszcze panuje przekonanie, że żeby nauka była nauką, musi być opowiedziana językiem niedostępnym dla przeciętnego człowieka.

„Prędzej złodziej przyzna się, że ukradł, niż profesor, że głupstwo powiedział” – ten cytat z Fredry przytacza pan przed jednym z rozdziałów swojej książki. A może ten żargon jest rodzajem zabezpieczenia? W końcu im mniej osób zrozumie jakąś hipotezę, tym mniej będzie z nią dyskutować.
– Rzecz w tym, że zamykając się na laików, uczeni pozostawiają większe pole do działania hochsztaplerom, którzy mówią językiem znacznie bardziej przystępnym. I tak twierdzą na przykład, że istnieje terapia lecząca jednocześnie autyzm, zespół Downa i porażenie mózgowe, choć są to zaburzenia o trzech zupełnie oddzielnych i niezwiązanych ze sobą przyczynach. Jednak to tacy oszuści prędzej trafią do tzw. zwykłego człowieka niż naukowiec, który gardzi popularyzowaniem wyników swoich badań.

To, że oszuści głoszą niezgodne z rzeczywistością przekonania, nazywając je faktami, nie jest jednak tak niepokojące, jak to, że wiedza potoczna traktowana jest jako oczywistość np. na uniwersytetach.
– Zgadza się. Przykładem takiej hipotezy jest chociażby tzw. test Rorschacha: chodzi o tablice z symetrycznymi plamami atramentowymi, które pokazuje się badanemu, prosząc go o podanie skojarzeń mających być podstawą do analizy jego osobowości i diagnozy zaburzeń psychicznych. Ta metoda nigdy nie uzyskała potwierdzenia swojej wartości diagnostycznej w badaniach, co opisuję w „Zakazanej psychologii”. Mimo to jest ona wciąż używana przez niektórych psychologów, do tego przez biegłych sądowych. A zatem wyniki takiego „badania” mają wpływ na decyzje sądu i wymierne przełożenie na ludzkie życie. Warto pamiętać, że eugenika także została stworzona przez uczonego i była traktowana poważnie przez wiele lat, stając się m.in. „naukową” podstawą nazizmu i przyczyniając się do przymusowej sterylizacji setek tysięcy ludzi.

Wywiad przytaczamy za: https://www.tygodnikprzeglad.pl/zniwa-pseudonauki/; pełna wersja w numerze42/2019 PRZEGLĄDU.